poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Promocja na głupotę

Nie ucz się przed studniówką. Koniecznie jedź na pielgrzymkę do Częstochowy. Ani się waż obcinać włosy. Czerwona bielizna i podwiązka są ważne. Tego nauczyłam się w minionych miesiącach i z radością obcięłam ponad połowę włosów w marcu, a podczas szkolnej wycieczki na mszę i desperackie modły, zrobiłam sobie dzień wolny i spałam do dziesiątej. A matura? Nie zdam. O nie.

Jestem zmęczona. Jestem zmęczona ośmiomiesięcznym przypominaniem o egzaminie dojrzałości (którego jeśli nie zdamy, czeka nas niechybna śmierć), o formułach, które powstały tylko dlatego, żeby zdanie owego testu nam uniemożliwić, jestem zmęczona widokiem repetytorium, zmęczona Panem Tadeuszem, Dziadami i innymi dziełami wszech czasów, których tknąć nie mogę choćby małym palcem, zmęczona wynikiem, którego choć jeszcze nie mam, definiuje mnie jako człowieka, a przynajmniej taka waga jest do niego przywiązywana. Dumnie wypinam pierś i chwalę się tytułem absolwenta liceum, co tak naprawdę nie ma znaczenia, ale jest odebraniem kolejnego dyplomu i uczestnictwem w zbyt długim i nieco żenującym zakończeniu klas trzecich. Ale cieszę się. Naprawdę się cieszę. Bo mogę w poniedziałek o jedenastej popijać herbatę i oczyszczać nieco umysł przed przyszłotygodniową Apokalipsą maturzystów. Na Facebooku kursy maturalne z polskiego czy innych przedmiotów (choć z tych rzadziej) pojawiają się niczym natrętne reklamy w Internecie, starsi znajomi apelują o spokój, bo przecież sesja to dopiero tragedia, a sami maturzyści zachowując względny spokój, pogrążają się w histerii. A czy ja histeryzuję? Jeszcze nie. Nie wykluczam, że dzień przed, nie będę wiedzieć nawet jak się nazywam, ale teraz zaskakuję sama siebie spokojem i organizacją czasu.

Nawet mniej narzekam. Nie jęczę, że dużo do nauki, nie narzekam, że czemu ja i śpię po nocach. Bardzo chciałabym mieć to już za sobą. Tak żeby dzień stał się nieco bardziej produktywny. Bo choć teraz doba to dla mnie hektolitry herbaty (zamiennie z kawą), kolejne vademecum, repetytorium, omówienie lektur i czasem jedynie dwugodzinna przerwa, którą daję sobie, by obejrzeć wieczorny mecz, to czuję, że nic nie robię. Ciągnie mnie niemiłosiernie do jakiejkolwiek formy działania, do planów, które mam na wakacje, do nowych miejsc. Gdziekolwiek, byle wyrwać się z własnych czterech ścian i ciepłego łóżka z ogromem poduszek. Bo choć jest tu całkiem wygodnie, a ja jestem zmęczona, to niezwykle monotonne jest to wszystko. W przeciągu tego miesiąca wyrobiłam perfekcyjną machinalność, odznaczam kolejne zrealizowane punkty, ale jednocześnie przewiduję wypalenie się, nawet zdania nie kleją mi się już tak, jak lubię.

Czym będzie dorosłość? Monotonią, znużeniem, złością, zawodem, rezygnacją z marzeń? Mam nadzieję, że nie, choć zwykle tak mi to sygnalizowano. Czy dorosłość będzie samodzielnym dokonywaniem wyborów i cieszeniem się samodzielnością? Poczyniłam pierwszy krok. Z kilku uczelni i kilkunastu kierunków zdecydowałam się na jeden. Jeden. Dość oczywisty dla mnie, jak na to teraz patrzę. Cieszy mnie to. Wątpliwości się rozwiały, sytuacja uprościła, a ja jestem ciekawa nieznanego. I mam nadzieję, że nieznane mnie nie zawiedzie i nie będzie ani trochę przypominać mi tego znanego. Bo zakładam, że nieznane będzie nieco bardziej dojrzałe, ogarnięte, skupiające się na rzeczach ważnych i użytecznych, na dobrej organizacji i małych przyjemnościach w odkrywaniu w sobie nowej, lepszej osoby. Liceum to taki śmieszny czas, rozumiecie? Czas, gdy wszyscy są względnie dorośli, choć nikt nie jest. Czas, gdy każdy wie lepiej, każdy jest mądry, choć wszyscy są głupi. I głupota ta niekiedy osiąga taki dziwny poziom, który jest absurdalnie nieadekwatny do dorosłości, o której wszyscy jesteśmy doskonale przekonani. Taki czas. Skończymy, wyjedziemy, zapomnimy. Będą ciekawsze rzeczy do roboty. I mam nadzieję, że przetrwamy to wszyscy.

Daję znać, że żyję. Że potrzebuję pewnego przebudzenia, powiewu świeżości, beztroski i dobrej książki. Nawiasem mówiąc, dobre książki nieustannie do mnie przychodzą, ale ja nie jestem teraz na tyle dobra, by ze spokojną głową się za nie zabrać. Nie żyjcie na wiecznym countdownie, to wykańcza. Kończymy pewną grę, zaczynamy bycie ludźmi dorosłymi (czyli mniej lub bardziej ogarniętymi niż dotychczas), a ja mam nadzieję, że umiem w to grać. I mam nadzieję, że ta gra będzie ciekawsza, bardziej ekscytująca i inspirująca niż Komnata tajemnic została otwarta napisane markerem na drzwiach w damskiej toalecie, plakaty imitujące internetowe memy podczas wyborów przewodniczącego Szkolnej Rady Uczniowskiej, kolejne diety i ćwiczenia w walce o szczupłą sylwetkę jako wartość nadrzędną i Gangnam Style na szkolnej akademii. Lubię myśleć, że jest jeszcze tyle rzeczy do odkrycia. Lubię pogrążać się w zadumie nad przyszłością, nad tym, co będę robić i czy w ogóle będę robić to, co chciałabym, jakich ludzi spotkam, jacy ludzie spotkają mnie, jakich niezwykłych zjawisk będziemy świadkami. Bo lepiej wierzyć, że będziemy. Że zobaczymy coś niezwykłego w czymś zwykłym.

Ważne, żeby nie było nudno.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

"Maszyna do pisania" Katarzyna Bonda

Skoro tu jesteście, nie dziwi Was zapewne fakt, że siedzę po uszy w literaturze. Literaturze często ciężkiej, są pewne okresy, gdy pochłaniam klasyk za klasykiem, ale od czasu do czasu także tej lekkiej. Dla czytelnika książka to historia opowiedziana w pewien sposób, złożona w wielu elementów, które koniec końców, stanowić muszą całość. Jakkolwiek nie mogę przywołać w pamięci książki, podczas której czytania, wyodrębniałam kolejne jej części zauważając, że o tu, kulminacja rozwinięcia była ujemna, co osłabiło dramaturgię, a tu pojawił się katalizator. Przyjmuję opowieść jako całość i nie poświęcam szczególnej uwagi jej poszczególnym elementom… a może powinnam? Pisanie książki to proces złożony, okupiony ciężką pracą bez możliwości wzięcia urlopu, a naszym szefem jest właśnie nasza wyobraźnia, która często zdaje się przerastać możliwości. I ja, i Ty, Czytelniku, nie raz zastanawialiśmy się jakby to było zobaczyć na regale księgarni własne nazwisko. Katarzyna Bonda udowadnia, że może napisać książkę, lecz nie każdy może napisać bestseller.

Katarzyna Bonda to kobieca twarz polskiej literatury. Ukończyła dziennikarstwo, pracowała kilka lat w zawodzie i w końcu, stawiając wszystko na jedną kartę, porzuciła stabilną posadę dla wielkiego marzenia, które pielęgnowała w sobie od dawien dawna. Zasłynęła powieściami takimi jak Polskie morderczynie, Florystka czy Pochłaniacz, a teraz nas, początkujących i amatorów, uczy jak gonić, by dogonić podobne marzenia. Jako osoba zainteresowana tematem, mogę spokojnie stwierdzić, że kursy kreatywnego pisania to rzecz nieczęsto spotykana w naszym kraju. Warsztaty tego typu skupiają się w Warszawie, gdzie i sama Bonda przewodzi tym kursom. Na odsiecz przybywa jednak Maszyna do pisania, czyli kurs w książce, w której autorka krok po kroku opisuje powstawanie powieści. 

Maszyna do pisania to jedna z niewielu książek o pisaniu, jakie przewinęły mi się przez ręce. Dotychczas była to książka Mistrza Kinga Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika, o której wiem na razie tyle, że jest swego rodzaju biografią pisarza, opowieścią o tym, jak King stał się Kingiem. Katarzyna Bonda napisała książkę-ściągawkę. Książkę, w której podczas czytania pozaznaczałam masę fragmentów kolorowymi karteczkami, bo wiem, że kiedyś się przydadzą. Autorka skrupulatnie opisuje jak z pomysłu stworzyć powieść, jak z cech charakteru stworzyć bohatera, jak z przypadkowych zdarzeń stworzyć sensowną fabułę. Pisarz to rzadko kiedy artysta tworzący w szale pasji, popełniający epopeję podczas improwizacji czy niekontrolowanego strumienia myśli. Pisarz to człowiek z krwi i kości, niewyznaczony przez niebiosa do tworzenia, a przez samą ambicję oraz zapał. Lecz pisarz to przede wszystkim rzemieślnik. Nikt nie napisze książki, nie pisząc. Nikt, kto nie pisze, nie może nazywać się pisarzem. Praca pisarza to praca na pełen etat, bo warsztat należy wciąż doskonalić. Lecz mamy ten komfort, że każdy z nas może spróbować. I choć zapewne nie będzie kolejnym Dostojewskim, Vonnegutem czy Pratchettem, to może zapracować na pokaźny sukces. 

Maszyna do pisania to książka bez dwóch zdań interesująca i dla początkujących z pewnością pomocna, rzeczywiście jest to kurs w pigułce. Katarzyna Bonda pokazuje wiele oblicz literatury, postaci, narracji czy tła na konkretnych, dobrze znanych przykładach, co pozwala na zobrazowanie problemu. Sama pisarką nie jestem i kto wie, może nigdy nie będę, lecz po przeczytaniu Maszyny do pisania czuję niesamowitą motywację. Spokój, czysty i otwarty umysł, plan oraz zawzięcie to klucz do sukcesu. A czy potem będzie łatwiej? Niekoniecznie. Czuję jednak, że autorka stoi za mną i każe mi pisać. Więc piszę. A Ty pisz ze mną. Może powstanie kolejne wielkie dzieło. Powodzenia, Czytelniku. 

"Jesteś inny. Masz jakiś nadmiar w sobie lub jakiś brak, którym chcesz się podzielić. Z tego rodzą się książki. To właśnie twój dar."

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

"Miasto cieni" Michael Russell

Lata 30. XX wieku. Dublin – tajemnicza, duszna i nieprzejednana plątanina uliczek, wzrost nazizmu w Europie i irlandzkie konflikty religijne. Wolne Miasto Gdańsk – kulturowa mieszanka narodowości przy ogromnych wpływach niemieckich, Polska i Prusy jako niemalże stołeczni sąsiedzi, prężnie rozwijająca się prasa, kultura wysoka i sport. Dwa miasta, dwa niepokojące morderstwa, dwójka śledczych i dziesiątki sekretów pogrzebanych zbyt płytko. 

Susan Field znika w tajemniczych okolicznościach na wyspie. Jej bliska przyjaciółka, Hannah Rosen, zaniepokojona jest w stanie zrobić wszystko, by dowiedzieć się co zaszło. W ten sposób poznaje Stefana Gillespie – policjanta, ojca walczącego zawzięcie o prawo do opieki nad synem. Trop się urywa, gdy ostatnia osoba, z którą Susan miała do czynienia ucieka z kraju. Śledztwo rozwija się wraz z odkryciem dwóch ciał, kobiety i mężczyzny. Romans, religijne przeszkody, nielegalne praktyki lekarskie oraz najważniejsi przedstawiciele Kościoła składają się na zagadkę odkrywaną na terenie dwóch państw. Stefan Gillespie i Hannah Rosen wikłają się w niebezpieczną grę z lokalnymi władzami. 

Miasto cieni to literacki debiut Michaela Russella, który kompletnym świeżakiem w tworzeniu historii co prawda nie jest. Anglik ukończył literaturę angielską na Oksfordzie, po czym po kilku latach zaczął pracować nad Emmerdale Farm, operą mydlaną. Jest jednakże znany z pewnością jako scenarzysta i producent programów takich jak Morderstwa w Midsomer czy Sprawa dla Frosta. Russell zdecydował się wypróbować samego siebie na nieco bardziej indywidualnym terenie i popełnił ciekawą, klimatyczną, lecz nieco mało kryminalną powieść Miasto cieni, w której przenosi nas do Dublina i Gdańska, oraz jej następczynię The City of Strangers, której akcja toczy się w Nowym Jorku. Miasto cieni to świetny debiut, niezła książka i wyczuwalna atmosfera początku ubiegłego wieku. 

Do pewnego czasu nie sądziłam, że czasy około wojenne mogą mnie zainteresować, stać się bliższymi czy inspirować w pewien sposób w doborze lektur. Gdzieś pomiędzy horrorem a dystopią zaczęły wpadać do mnie takie książki, jedna, dwie czy pięć. Lepsze i gorsze, mniej lub bardziej intersujące pod względem treści, ale fascynujące atmosferą. Atmosferą duszną, niepokojącą, zdecydowanie gęstą, atmosferą niebezpieczeństwa. Tego typu niebezpieczeństwa, którego dziś nie znamy. Którego nie zna dzisiejszy Gdańsk. Gdańsk polski, nie niemiecki jak to było około stu lat temu. Irlandia wówczas emanowała katolicyzmem, co jak nietrudno się domyślić, powodowało mnóstwo kłopotów, prześladowań czy gróźb skierowanych przeciwko tym, którzy nie są z nami. Wolne Miasto Gdańsk było natomiast skrajnie nazistowskie, co odczuli na własnej skórze Stefan i Hannah, gdyż trafili tam w przeddzień lokalnych wyborów i nie ominęła ich hitlerowska propaganda. Gdańsk miota się pomiędzy wolnością a niemieckością, które są różnorodnie rozumiane. 

Miasto cieni porusza wiele ówczesnych kontrowersji, kontrowersji również dzisiejszych. Piętnowany wówczas homoseksualizm, aborcje wykonywane w gabinetach, gdzie nikt nie posługuje się własnym nazwiskiem, prześladowania na tle religijnym prowadzące do konieczności nawrócenia, sprzeczne ze stanowiskiem praktyki głów Kościoła katolickiego. Michael Russell idealnie wstrzelił się w czasy, gdy nic nie było pewne, a przyszłość jawiła się jako harmonia i ład, czasy, gdy to jeszcze Hitler był wielkim ideologiem. Na tle tej mrocznej i nieco pociągającej historii – dwa morderstwa. Na czele śledztwa – Stefan Gillespie, mężczyzna ciekawy, momentami oschły, ale zdecydowany, jako postać, niestety dość jednowymiarowy. Jak to często w kryminałach bywa, wywiązuje się romans. Romans jednak nienachalny, subtelny, ale i dojrzały. Miasto cieni nie jest jednak kryminałem wśród kryminałów, bo sam w sobie jest prosty, mało skomplikowany i tak jak główny bohater, dość standardowy. 

Miasto cieni to niezwykle interesująca książka pod względem historycznym. Michael Russell porządnie się napracował dokopując się nazwisk, zdarzeń, ówczesnych ustrojów czy władz oraz przede wszystkim, panujących nastroi. Pod tym względem było zachwycająco i choć historycznym mózgiem nie jestem, w klimat wciągnęłam się jak nigdy. Pod względem intrygi było niestety nieco gorzej, moje zaangażowanie było znikome. Koniec końców, Miasto cieni otwiera cykl o Stefanie Gillespie, a ja chcę poznać kolejne tomy. Powieść stosunkowo krótka, lekka, którą gorąco polecam niekoniecznie ze względu na dreszcz emocji, a dreszcz wywołany przez Gestapo czy irlandzką policję oraz swastyki w oknach budynków. Michael Russell zapewnia przyjemną i zdecydowanie intrygującą podróż w przeszłość. 

Ocena: 7/10
"Ludzie zawsze powtarzali, że nad Irlandią ciążą trzy klątwy: Anglicy, picie i Kościół. Anglicy dali spokój, picie koniec końców zależało od twojego wyboru, ale księża zawsze tutaj byli."

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

"Amerykańska sielanka" Philip Roth

American dream. Demokracja, wolność, równość, szczęście, dobrobyt i radosna rodzina. W powojennej Ameryce ideał sposobu życia. Amerykański sen to twór współpracy, dzięki której każdy Amerykanin żyje w sielance, bez względu na grupy społeczne. W świecie pucybutów i milionerów, w świecie nowych nadziei i szans, było to zjawisko dość powszechne. Przy ówczesnym optymizmie i energii, szkolni bohaterowie poślubiali miss stanu i dziedziczyli majątek ojca, by przez kolejne lata żyć w śnie, spokojnym, statecznym, bogatym i trwałym niczym bańka mydlana. 

Amerykańska sielanka podejmuje historię mężczyzny, który zdaje się, że wygrał życie. Lata jego młodości przypadają na powojenną prosperity, a życiowe szanse niemal same rzucają mu się pod nogi. Seymour „Szwed” Levov to blondwłosy i niebieskooki Żyd, gwiazda sportu w liceum Newark. Jego życie toczy się schematycznie, Szwed poślubia miss stanu New Jersey 1949, Dawn Dwyer, dziedziczy firmę ojca zajmującą się szyciem rękawiczek, co daje mu tyle pieniędzy, by już nigdy nie musiał się o nie martwić oraz zamieszkuje w domu ze swoich marzeń. Piękna ułuda trwa dopóki jego córka nie dorasta, by stać się zapalczywą przeciwniczką wietnamskiej wojny. W wieku lat szesnastu wysadza pobliski sklep. Nie obyło się bez ofiar. 

Amerykańska sielanka to moje drugie i z pewnością nie ostatnie spotkanie z Philipem Rothem oraz jego powieściami. Pierwszą z nich był Kompleks Portnoya, który obrzydzał, zadziwiał i śmieszył do łez. Amerykańska sielanka stroni od takich perwersji, lecz skupia się na nienawiści, złości, poświęceniu i przemilczanych sprawach. Autor po raz kolejny bazuje na monologach, wielostronicowych przemyśleniach i gorzkim, inteligentnym humorze. Amerykańska sielanka to panorama powojennego społeczeństwa. Społeczeństwa pełnego udawanej przyzwoitości, uprzedzeń, bardziej lub mniej szemranych interesów i czarnych owiec w rodzinie. Sekrety lepiej zamieść pod dywan i nałożyć maskę rodziny bez skazy. 

Seymour Szwed Levov to przystojny, skromny, hojny i obdarzony niezwykłym urokiem mężczyzna, który w życiu pragnie jedynie stuakrowej działki, ciszy, spokoju i szczęścia dwóch najważniejszych dla niego kobiet – żony Dawn i ich wspólnej córki, Merry. Przez kilka lat udaje mu się realizować plan szczęśliwego życia punkt po punkcie. Jego żona dostaje wszystko, czego pragnie, a on realizuje się jako kochający ojciec, zachwycając się małą pociechą. Merry to nad wyraz inteligentna w jego oczach dziewczynka, śmiała, wesoła i ciekawa świata… jąkała. Szwed kieruje się do jak najlepszych specjalistów, którzy przynieśliby pomoc jąkającej się córce, bez skutku jednak. Mężczyzna zakochany w dziecku wspiera i pomaga jak tylko może, wytwarzając szczególną więź między ojcem a córką. Więź, która zdaje się być nierozerwalna aż do czasu, gdy mała jąkała podkłada bombę. Wraz z ładunkiem, życie Szweda runie w posadach. Merry zaburza obraz amerykańskiego snu. Merry nie pasuje do bogatej, idealnej rodziny z klasą. Merry wynosi powieść z radosnej sielanki w bezlitosną politykę konfliktów społecznych. 

Philip Roth zaczynając od beztroskiego życia w szczęściu przechodzi do upadku niejednej postaci w swojej książce. Idylla się rozpada, a wraz z nią rodzina i wszelkie pozory. Autor z perfekcją mistrza w opisywaniu tła, społeczeństwa lat sześćdziesiątych ukazuje narodową mieszankę imigrantów, którzy wówczas masowo kierowali swoje kroki do Ameryki. Ameryki ze snu, kraju szansy na godne życie. Nawet Polacy znaleźli tam swojej miejsce. Ameryka z otwartymi ramionami zdawała się witać wszelkie grupy społeczne. Żydów, gojów, katolików, demokratów i republikanów, ideologów konserwatyzmu i lewicowych poglądów, a co ważne, zwolenników i przeciwników wojny w Wietnamie, która wzbudzała niebywałe emocje i godzinne dyskusje. Konfliktów między nimi było mnóstwo, poglądów jeszcze więcej, a ludzie targani często manią zmieniania ustroju, bywali niebezpieczni. 

Amerykańska sielanka to powieść nieco powolna, bardzo szczegółowa, w której czytelnik chcąc nie chcąc pozna cały proces tworzenia skórzanych rękawiczek. Roth często abstrahuje od tematu, wciąga sam siebie w pewien szalony strumień myśli, ale jednocześnie tworzy historię dopracowaną, wstrząsającą, która dziś może stać się kwintesencją amerykańskiego snu, czy jak kto woli, powojennej prosperity, która jak szybko się pojawiła, tak szybko znikła. To nie tylko historia małej buntowniczej Meredith czy faceta, który stracił wszystko, ale również opowieść o czasach niemal tak idealnych, jak pełnych wad, rozczarowań i pewnego rozpadu wartości. Philip Roth bez skrupułów obnaża wszelkie skazy Ameryki końca dwudziestego wieku.

Ocena: 8/10

"Nie umiałem się ostatecznie zdecydować, czy jego niewzruszona gładkość jest jak śnieg, który pokrywa coś, czy jak śnieg, który pokrywa jedno wielkie nic."


czwartek, 2 kwietnia 2015

"Wiem o tobie wszystko" Claire Kendal

Zawsze jest krok za tobą. O każdej porze dnia i nocy kryje się w pobliżu twojego domu, by nigdy nie spuścić cię z oka. Podąża za tobą niczym cień w drodze na stacji, w drodze na pociąg, na zakupach, spacerze czy w pracy. Powoli zaznacza przynależność do twojego życia, stając się jego integralną częścią. Wie o tobie wszystko. I nie przegapi okazji, by ci o tym przypomnieć. Podrzuca liściki, małe prezenty, których widok boli niemal jak fizyczna rana, grzebie w śmieciach pod domem i czyta korespondencje. Przecież dobrze wiesz, że on wie kim jesteś. Odważysz się szukać pomocy? 

Clarissa w jedną noc popełnia błąd, który boleśnie odbije się w następnych miesiącach. Kobieta udaje się na spotkanie autorskie znajomego z pracy, wypija nieco za dużo wina i pozwala się odprowadzić do domu Rafe’owi. Pod pretekstem wypicia kawy, Rafe zostaje na dłużej i spędza noc z Clarissą. Ona z kolei wcale nie robi tego z przymusu, jednak jej przyszły prześladowca o to nie dba. Clarissa staje się niemalże własnością Rafe’a, wyimaginowaną kochanką, która tą pokrętnie zrozumianą miłość musi wręcz przyjąć. Jej adorator jest od tego momentu obecny w każdym momencie jej życia, wystaje długie godziny pod jej drzwiami, stara się przekonać taksówkarzy, że jest jej towarzyszem czy odgrywa scenki, które w oczach przyjaciół robią z Clarissy osobę niespełna rozumu. Bohaterka traci zaufanie do każdej napotkanej osoby, a Rafe osaczając ją coraz ciaśniej, z niepozornego znajomego z pracy przeistacza się w przerażającego stalkera. 

Wiem o tobie wszystko to niezwykle niepokojąca opowieść o kobiecie, która zmuszona jest walczyć o uwolnienie się spod kontroli stalkera, który przywłaszczył sobie prawo do niej. To debiut Clare Kendal, która, muszę przyznać, wybrała sobie rzadko spotykany temat na powieść. Temat trudny, delikatny, ale jak najbardziej potrzebny i perfekcyjnie wpasowała się w obecne czasy, gdy technologia i wszelkie możliwości jakie mamy, mogą być wykorzystane przeciwko nam. Gdy poznajemy Clarissę, ma ona niecałe czterdzieści lat, jest singielką bez dzieci, ale za to ze złamanym sercem. Pracuje na uniwersytecie w Bath jako sekretarka. Właśnie została rzucona przez Henry’ego, więc przyzwyczaja się do samotności, gdy na horyzoncie pojawia się on. Na imię ma Rafe. Pracuje na tym samym uniwersytecie, co Clarissa. Pojawia się w każdym miejscu, co ona, jest zawsze parę kroków za nią. Niedostrzegalnie, oczywiście. Nie wzbudza podejrzeń w przechodniach. Daje o sobie znać w listach, niewygodnych prezentach, głuchych wiadomościach na sekretarce czy zdjęciach ukrytych w skrzynce na listy. Jego obsesja rośnie z dnia na dzień staje się coraz bardziej przerażająca i natarczywa. Rafe stawia sprawę niezwykle jasno – on nie odpuści. Clarissa rozpoczyna walkę o wolność, skrzętnie przechowując dowody istnienia Rafe’a, dowody stalkingu, którego pada ofiarą. Zbywając go jednocześnie uprzejmością i ignorancją, o czym wyczytała w poradnikach. Kobieta znajdując się w niebezpieczeństwie, pomimo swojej dojrzałości i inteligencji, staje się bezbronna. 

Claire Kendal prowadzi narrację na dwa sposoby. W dzienniku, który pisze jej bohaterka, czytamy o wydarzeniach bezpośrednio od niej, co pozwala poznać emocje i myśli samej ofiary. Jednocześnie Kendal opisuje akcję z punktu widzenia osoby trzeciej, przedstawiając nie tylko Clarissę i Rafe’a, ale i regularnie pojawiających się współpracowników bohaterki i jej znajomych, których jednak nie ma zbyt wiele. Kobieta odcina się od nich, nie chcąc, by jej prześladowca wniknął i w ten rejon jej życia. Pamiętnik pisany przez Clarissę jest nie tyle straszny, jak straszny może być horror czy książka Stephena Kinga, ale przeraża pod względem psychologicznym, bo jest niezwykle nasiąknięty pewnym niepokojem, którego sama nigdy nie chciałabym odczuć. Historia ta sama w sobie sprawia, że chcąc nie chcąc, zastanawiam się co ja zrobiłabym na miejscu Clarissy. Przy okazji dochodzę do wniosku, że nigdy, absolutnie nigdy nie chciałabym być uwikłana w taką sytuację. I to siła tej książki. Uświadomić. Zapobiec. Przestrzec. 

Wiem o tobie wszystko nie zachwyca pod względem budowy czy samego wykonania. Niejednokrotnie wypowiedzi bohaterów wydały mi się infantylne biorąc pod uwagę poważny temat, którego dotyczy powieść. Jednakże ma w sobie pewien niepokój odczuwalny wyraźnie na kolejnych stronach, który obronił całość. Claire Kendal popełniła powieść ważną dziś, mądrą, uświadamiającą, jak to wyżej już zaznaczyłam. W dzisiejszych czasach niezwykle łatwo wniknąć w czyjąś prywatność, a niewielu z nas zdaje sobie z tego sprawę. Autorka prowokuje do myślenia, stawia wyraźną granicę pomiędzy miłością a przymusem do niej, rzeczywistością a fantazją, prawdą a kłamstwem i wreszcie pożądaniem a seksualną obsesją. Mam szczerą nadzieję, że powstanie jeszcze wiele takich książek, choć może nieco sensowniej ukazujących całą historię. 

Ocena: 6/10

"Próbuje nie wyobrażać sobie, co mi robisz w swoich snach. Zastanawiam się, jak się tam znalazłam i czy mogę się z nich wydostać."